Będzie
o Prometeuszu,
najnowszym dziele Ridleya
Scotta.
Choć raczej nie recenzja, o filmie powiedziano wszak już sporo.
Dodatkowo polskie opóźnienie premiery spowodowało, że wszyscy
zainteresowani film już prawdopodobnie widzieli na małym, tudzież
dużym ekranie. Osobiście czekałem na premierę kinową bo, co jak
co, ale film o takim rozmachu wymaga odpowiedniej oprawy.
Opinie
o filmie są skrajnie podzielone. Postanowiłem dodać do toczącej
się w internecie dyskusji i swoje trzy grosze, a że preferuję
staroświeckie metody polemiki, takie jak felieton, odpuszczam sobie
flejmy na forach i pod blogowymi wpisami.
Prometeusz
mi się podobał i to bardzo. W mojej opinii film zasługuje na mocne
8/10. Ridley
Scott
jest doskonałym rzemieślnikiem i dostałem od niego dokładnie to,
czego oczekiwałem. Od początku zastanawiłały mnie nadzieje wielu
pokładane w kolejnym filmie Scotta.
Gdzie, jak wiadomo, Prometeusz
jest
produktem nastawionym na zysk. I niczym ponadto. Dostaliśmy do
dyspozycji doskonałe kino popcornowe.
Zdjęcia!
Przede wszystkim zdjęcia. Otwierająca sekwencja powala na kolana.
Mój bardzo dobry znajomy stwierdził, że śmiało może konkurować
z Katedrą
Bagińskiego.
Islandzki/Szkocki krajobraz zachwyca swoim pięknem w obiektywie
kamery. Dwa słowa: Dariusz
Wolski.
Murowany kandydat do Oskara za zdjęcia. Film zachwyca rozmachem
obrazu, kunsztem. Jest perfekcyjnie wycyzelowany. W każdym ujęciu.
Każdym kadrze widać dbałość o detale i znajomość fachu zarówno
Scotta jak i Wolskiego.
Nawiązanie
do estetyki pierwszych dwóch obcych w materii takich banałów jak
śluzy i wygląd wnętrz zarówno sterowni, jak i 'gniazda' nadaje
Prometeuszowi
smaczek pulpowego kina SF z lat 80'. Film w swojej konsekwentnej
estetyce wygląda na rzeczywisty prequel Obcego, który mógłby
zostać spokojnie nakręcony za prezydentury Cartera.
Do
ujęć kręconych w Szkocji, na wyspie Skye, mam emocjonalne
nastawienie, zachwyca możliwość zobaczenia w wysokobudżetowym
kinie Starca ze Storr (Old Mann of Storr) pod którym samemu miałem
okazję strzelić kilka ujęć. Jeśli miał bym komuś polecić
jedno jedyne miejsce, które warto odwiedzić na Wyspach Brytyjskich,
to zdecydowanie była by to wyspa Skye. Szczególnie wieś Elgol
niczym z horrorów Lovecrafta.
Scenariusz
i owszem jest pretekstowy, jest w nim wiele niewykorzystanych
możliwości, to fakt. Można mu również zarzucać trywialność,
ale na tle takich hitów ostatnich lat jak Battleship,
Battle Los Angeles, czy
Skyline
jest
oskarowy. Całość wygląda nieco jak gdyby Scott nie dał rady
zmieścić wszystkich historii, które chciał by opowiedzieć i
leciał po łepkach, byle więcej, byle zmieścić, byle pokazać jak
największy fragment wyobrażonego świata. Jestem pod wrażeniem jak
udało się Scottowi zarysować profil każdej postaci z
wykożystaniem zaledwie kilku dialogów.
Swoją
drogą, Prometeusz
ma
tylko dwóch członków załogi. Petera Weylanda i androida Davida.
Reszta to banalna zgraja obdartusów na starej, rozklekotanej łajbie
mająca robić za mięso armatnie. Przypadkowa zgraja, niczym drużyna
poszukiwaczy przygód, zebrana przez szalonego starca, aby dać
pretekst dla spełnienia jego ostatniego w życiu kaprysu. Kto bierze
archeologów i geologa na misję pierwszego kontaktu? Na pewno nikt,
czyja misja jest mogła by być potraktowana poważnie w jakimkolwiek
kole naukowym. Skojarzenie z powieściami przygodowymi z początku
poprzedniego wieku i czasami pionierów jest nieuniknione. Gdzieś na
chwilę przemyka w myślach niefortunna i nie przemyślana
ekspedycja, nomen omen, Scotta na Antarktydę (krajobrazy, akcent
postaci).
Para
adwersarzy/antybohaterów - Charlize
Theron i
Michael
Fassbender jest
świetna. Kunsztu prowadzenia postaci i gry aktorskiej nie można
odmówić powyższej parze. Sceny, gdy David rozmawia z Hollowayem o
przyczynie stworzenia ludzi przez Kosmicznych Inżynierów, czy
dialog Janka z Vickers, to instant klasyki.
I,
last but not least, to dlaczego kocham SF. Film jest otwartą
konstrukcją, która nie wykłada wszystkiego podanego na srebrnej
tacy, tylko zostawia miejsce dla wyobraźni, wizji i interpretacji
odbiorcy. Dialogi delikatnie trącają kilka metafizycznych kwestii,
nie wtłaczając nam jednak żadnej odpowiedzi na siłę.
Jednocześnie dopełnia film Scotta uniwersum Aliena,
pokazując
jak dokładnie przebiegły narodziny rasy obcych i dlaczego tak
bardzo związani są z ludźmi. Bardzo, bardzo dobre pulpowe SF
czerpiące całymi garśćmi z dorobku złotej ery space opery.
Wspaniały hołd dla klasyków gatunku, któremu udało się wybić
ponad banalność bycia sequelem słynnej sagi.
-
Tam... nie ma... nic....
-
Wiem, Panie Wayland. Życzę przyjemnej podróży.
Mnie też film się podobał i choć były w nim dziury, nie pozwoliłem, aby zepsuły mi obraz całości.
OdpowiedzUsuńNo niestety jak dla mnie za dużo dziur było a za mało sera.. :(
OdpowiedzUsuńdla mnie dobrym podsumowaniem jest:
http://youtu.be/JLbcZggwVCw