Samotność we dwoje. Tak pokrótce można opisać Moon, bodajże debiut pełno metrażowy brytyjskiego reżysera Duncana Jonesa. Jest to film na wskroś europejski pomimo, że bohaterem uczyniono amerykańskiego astronautę. Paradoksalnie, choć nie jest to pierwsze brytyjskie podejście do SF, bliżej Moon'owi do Odysei Kosmicznej 2001, niż Sunshine Danny'ego Boyle'a. Śmiało można pokusić się o stwierdzenie, że film ten po części jest hołdem złożonym dziełu Kubricka.
Film opowiada nam historię Sama Bella, astronauty pochodzenia amerykańskiego, który to samotnie pracuje na stacji po ciemnej stronie księżyca nadzorując działanie maszyn górniczych wydobywających Hel-3 stanowiący źródło 70% ziemskiej energii. Rok mamy bliżej nie określony, zaznaczono jednak, że to niezbyt daleka przyszłość. Nudę dobiegającego końca trzyletniego kontraktu pomaga Bellowi zabić Gary komputer pokładowy stacji (coś mi to przypomina...). I to właściwie tyle co można napisać bez psucia radości z oglądania filmu. Niestety trailer zdradza więcej niż powinien, więc jeśli nie miałeś jeszcze okazji go widzieć, to NIE OGLĄDAJ TRAILERA. Zwiększy to radość z odbioru Moon o, co najmniej, kilka procent. Szczególnie, że każdy stary wyjadacz mający na koncie kilka(naście) książek SF rozgryzie fabułę nader szybko.
Mówię oczywiście o miłośnikach SF w starym dobrym Lemowskim i Clarke'owskim stylu. Cały film jest 'retro' i w klimatach kojarzących się nieodmiennie z książkami i kinem o pionierskich podbojach kosmosu. Hard SF z lat 60' w najlepszym możliwym wydaniu. Muzyka i scenografia, ascetyczne podejście do zdjęć trickowych i efektów specjalnych, które przyznać muszę są fajne ale nienachalne, nie stanowiąc osi fabuły dodają przyjemne do 'podziwiania' smaczki (znów jak w Odysei Kosmicznej). Sam Rockwell jako Sam Bell sprawuje się w filmie znakomicie, biorąc pod uwagę, że nie lada wyzwaniem jest prowadzić teatr jednego aktora przez bite 97minut.
Ciągle wracam w moich rozważaniach do Odysei Kosmicznej Kubricka, nie da się jednak odbierać Moon w oderwaniu od tego pierwszego. Zostaliśmy przez Odyseję wtłoczeni w pewną konwencję wraz z jej zestawem rekwizytów, co Duncan Jones świadomie wykorzystuje, kilka razy puszczając do nas oko, innym razem zaskakując (r)ewolucją ogranego motywu. Brak tu jednak metafizycznej otoczki i dozy mistycyzmu jaki prezentowała sobą Odyseja przez co film do szerszej publiczności raczej nie przemówi.
Ciężko napisać jakąś rekomendację. Fani Pilota Pirksa i tak pójdą do kin i będą się dobrze bawić rozpoznając smaczki i rekwizyty starego dobrego Hard SF (massdriver, hel3). Do pozostałych film raczej nie dotrze. Dawno nie było w kinach takiego filmu. Oglądałem go z przyjemnością. Celowo nie piszę 'bawiłem się na nim świetnie' bo to nie widowisko pokroju Transformers i innych wrażeń dostarcza.
Film opowiada nam historię Sama Bella, astronauty pochodzenia amerykańskiego, który to samotnie pracuje na stacji po ciemnej stronie księżyca nadzorując działanie maszyn górniczych wydobywających Hel-3 stanowiący źródło 70% ziemskiej energii. Rok mamy bliżej nie określony, zaznaczono jednak, że to niezbyt daleka przyszłość. Nudę dobiegającego końca trzyletniego kontraktu pomaga Bellowi zabić Gary komputer pokładowy stacji (coś mi to przypomina...). I to właściwie tyle co można napisać bez psucia radości z oglądania filmu. Niestety trailer zdradza więcej niż powinien, więc jeśli nie miałeś jeszcze okazji go widzieć, to NIE OGLĄDAJ TRAILERA. Zwiększy to radość z odbioru Moon o, co najmniej, kilka procent. Szczególnie, że każdy stary wyjadacz mający na koncie kilka(naście) książek SF rozgryzie fabułę nader szybko.
Mówię oczywiście o miłośnikach SF w starym dobrym Lemowskim i Clarke'owskim stylu. Cały film jest 'retro' i w klimatach kojarzących się nieodmiennie z książkami i kinem o pionierskich podbojach kosmosu. Hard SF z lat 60' w najlepszym możliwym wydaniu. Muzyka i scenografia, ascetyczne podejście do zdjęć trickowych i efektów specjalnych, które przyznać muszę są fajne ale nienachalne, nie stanowiąc osi fabuły dodają przyjemne do 'podziwiania' smaczki (znów jak w Odysei Kosmicznej). Sam Rockwell jako Sam Bell sprawuje się w filmie znakomicie, biorąc pod uwagę, że nie lada wyzwaniem jest prowadzić teatr jednego aktora przez bite 97minut.
Ciągle wracam w moich rozważaniach do Odysei Kosmicznej Kubricka, nie da się jednak odbierać Moon w oderwaniu od tego pierwszego. Zostaliśmy przez Odyseję wtłoczeni w pewną konwencję wraz z jej zestawem rekwizytów, co Duncan Jones świadomie wykorzystuje, kilka razy puszczając do nas oko, innym razem zaskakując (r)ewolucją ogranego motywu. Brak tu jednak metafizycznej otoczki i dozy mistycyzmu jaki prezentowała sobą Odyseja przez co film do szerszej publiczności raczej nie przemówi.
Ciężko napisać jakąś rekomendację. Fani Pilota Pirksa i tak pójdą do kin i będą się dobrze bawić rozpoznając smaczki i rekwizyty starego dobrego Hard SF (massdriver, hel3). Do pozostałych film raczej nie dotrze. Dawno nie było w kinach takiego filmu. Oglądałem go z przyjemnością. Celowo nie piszę 'bawiłem się na nim świetnie' bo to nie widowisko pokroju Transformers i innych wrażeń dostarcza.
Komentarze
Prześlij komentarz