Przejdź do głównej zawartości

Moon (2009)

Samotność we dwoje. Tak pokrótce można opisać Moon, bodajże debiut pełno metrażowy brytyjskiego reżysera Duncana Jonesa. Jest to film na wskroś europejski pomimo, że bohaterem uczyniono amerykańskiego astronautę. Paradoksalnie, choć nie jest to pierwsze brytyjskie podejście do SF, bliżej Moon'owi do Odysei Kosmicznej 2001, niż Sunshine Danny'ego Boyle'a. Śmiało można pokusić się o stwierdzenie, że film ten po części jest hołdem złożonym dziełu Kubricka.

Film opowiada nam historię Sama Bella, astronauty pochodzenia amerykańskiego, który to samotnie pracuje na stacji po ciemnej stronie księżyca nadzorując działanie maszyn górniczych wydobywających Hel-3 stanowiący źródło 70% ziemskiej energii. Rok mamy bliżej nie określony, zaznaczono jednak, że to niezbyt daleka przyszłość. Nudę dobiegającego końca trzyletniego kontraktu pomaga Bellowi zabić Gary komputer pokładowy stacji (coś mi to przypomina...). I to właściwie tyle co można napisać bez psucia radości z oglądania filmu. Niestety trailer zdradza więcej niż powinien, więc jeśli nie miałeś jeszcze okazji go widzieć, to NIE OGLĄDAJ TRAILERA. Zwiększy to radość z odbioru Moon o, co najmniej, kilka procent. Szczególnie, że każdy stary wyjadacz mający na koncie kilka(naście) książek SF rozgryzie fabułę nader szybko.

Mówię oczywiście o miłośnikach SF w starym dobrym Lemowskim i Clarke'owskim stylu. Cały film jest 'retro' i w klimatach kojarzących się nieodmiennie z książkami i kinem o pionierskich podbojach kosmosu. Hard SF z lat 60' w najlepszym możliwym wydaniu. Muzyka i scenografia, ascetyczne podejście do zdjęć trickowych i efektów specjalnych, które przyznać muszę są fajne ale nienachalne, nie stanowiąc osi fabuły dodają przyjemne do 'podziwiania' smaczki (znów jak w Odysei Kosmicznej). Sam Rockwell jako Sam Bell sprawuje się w filmie znakomicie, biorąc pod uwagę, że nie lada wyzwaniem jest prowadzić teatr jednego aktora przez bite 97minut.

Ciągle wracam w moich rozważaniach do Odysei Kosmicznej Kubricka, nie da się jednak odbierać Moon w oderwaniu od tego pierwszego. Zostaliśmy przez Odyseję wtłoczeni w pewną konwencję wraz z jej zestawem rekwizytów, co Duncan Jones świadomie wykorzystuje, kilka razy puszczając do nas oko, innym razem zaskakując (r)ewolucją ogranego motywu. Brak tu jednak metafizycznej otoczki i dozy mistycyzmu jaki prezentowała sobą Odyseja przez co film do szerszej publiczności raczej nie przemówi.

Ciężko napisać jakąś rekomendację. Fani Pilota Pirksa i tak pójdą do kin i będą się dobrze bawić rozpoznając smaczki i rekwizyty starego dobrego Hard SF (massdriver, hel3). Do pozostałych film raczej nie dotrze. Dawno nie było w kinach takiego filmu. Oglądałem go z przyjemnością. Celowo nie piszę 'bawiłem się na nim świetnie' bo to nie widowisko pokroju Transformers i innych wrażeń dostarcza.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Szur Szur, idzie po ciebie szczur! Warhammer. Dzieci Rogatego Szczura

Napisałem ten tekst dobry rok temu i jakimś cudem zapomniałem powiesić na blogu. Wygrzebałem go cudem przygotowując materiały do recki  Kharak Azgal. Przygody w Smoczej Skale.  Niniejszym naprawiam błąd. Przyjemnego oczytania! Kolejny dodatek do Warhammera ściągnięty z półki i przeczytany. Tym razem mowa o Dzieciach Rogatego Szczura , podręczniku poświęconemu rasie skavenów . Od strony wizualnej rzecz nie odbiega od pozostałych pozycji z linii wydawniczej. Mamy tu 148 stron w twardej oprawie i kolorze. Ramki, czcionki i styl grafiki do których zdążyliśmy już przywyknąć. Solidna rzemieślnicza robota o której nie raz już pisałem. Ech, a były czasy, gdy tak wydane podręczniki uważano za majstersztyk (zaczynam objawiać jakiś nieuzasadniony sentyment do lat 90') Powróćmy jednak do omawianej książki. Zebrane w osiem zgrabnych rozdziałów poznajemy historię zwyczaje i technologię rasy szczuroludzi. Pierwszy z rozdziałów zasługuje na szczególną uwagę, jest mianowicie stylizowany na trakt

Żodyn tam czorny!!! BIAŁA MEWA!!!

Najnowsza edycja Białej Mewy, opatrzona jakże uroczym numerem 1.2, już dostępna do ściągnięcia!!! A w niej: Z dawna oczekiwany dodatek!!! Karta Postaci!!! Nowa edycja napędzana potęgo AI!!!! Ta sama treść, inna czcionka!!! :P _______________________________________________________________ EDIT: Wersja 1.1 już dostępna do ściągania! Dziękuję licznym fanom Białej Mewy za sugestie co do poprawek w tekście :) _______________________________________________________________ Na fali popularności IMHO mocno średniego, a ciekawie wydanego systemu (chyba)OSR wyroiło się trochę gier i kickstarterów wszelkiej maści w Internetach. Gdzie człowiek nie spojrzy, to jakaś broszura w żółto-czarnej stylizacji. To i ja postanowiłem na tej fali hype'u coś skrobnąć. Przewinął się przez me ręce rodzimy produkt inspirowany Dark Fort ale, że jest rozbuchany do 20 stron zabijając ideę treściwej gry na jednej kartce A4, to przedstawiam wam swoją, prawdziwie polską, recepcję Dark Fort ;) Za darmoszkę, bez mone

Spire RPG - Blades in the Dark minus cały bullshit

No dobra, mogę skończyć pisać, tytuł zdradza, kto zabił ;-) A tak na poważnie, to napiszę wam jak wyglądają moje wrażenia z lektury i grania w Spire: The City Must Fall.  Gdzie się różni od Blades in the Dark i dlaczego, moim zdaniem, jest lepszą grą urban-punk (?), czy jak to tam nazwać.  Tych punków to się generalnie sporo namnożyło ostatnimi czasy, więc może po prostu zdefiniujmy to sobie: miejski sandbox o bandyterce. O czym to Tytułowe Spire to wielkie miasto-wieża, które nie wiadomo kto i kiedy zbudował. U którego podstawy, w jego trzewiach, drzemie jądro ciemności (Heart) . Jedni mówią, że Spire to martwy bóg, inni że starożytna bestia, albo technologiczny artefakt. 200 lat temu Aelfiry - wysokie elfy z dalekiej północy odbiły Iglicę z rąk Drow'ów - mrocznych elfów. W tle toczy się wojna z imperium Gnolli na dalekim pustynnym południu. Na zachodzie są targane wojną domową królestwa Drow'ów, a na wschodzie krainy ludzi. Tu i tam przewijają się ruiny jakichś pradawnych ar